Samobójstwo. Słowo wywołujące tyle różnych emocji. Niektórzy na dźwięk tego wyrazu wzdrygają się teatralnie i niewiele brakuje, by przeżegnali się i pognali po wodę święconą. Inni obojętnie kiwają głową, mało to tego na świecie? Ale istnieje też taki szczególny typ ludzi, u których to słowo wywołuje specyficzną reakcję. Przyjmują pozę bezbrzeżnego smutku i z grobową miną rozpoczynają szczegółową relację sytuacji, w których próbowali się zabić, okraszoną dorodną porcją informacji kiedy? jak? i przez kogo?. Wywód taki kończy się (zależnie od nastroju autora) westchnieniem ulgi, że już udało im się wrócić na ścieżkę życia, bądź smutną puentą dotyczącą ewentualnych morderczych planów na przyszłość.
Może odrobinkę przesadzam. Ale niesamowicie dziwi mnie wyrażenie 'nieudana próba samobójcza'. Próbuję postawić się w sytuacji delikwenta, który z przyczyn takich a siakich ma dosyć życia i bardzo śpieszy mu się w nieznane, lub, jak to niektórzy określają, na tamten świat. Rzeczony przyszły samobójca układa długi, smutny list, wyjaśniający, dlaczego to postanowił pożegnać się z życiem. Zostawia go w widocznym miejscu, albo skrzętnie ukrywa, by zrozpaczonej rodzinie dostarczyć trochę rozrywki. Potem następuje kluczowy punkt programu - samobójca dokonuje aktu, że tak powiem, samomordu. Metody bywają różne. Jednak... Jak to możliwe, że w tak wielu przypadkach samobójstwo nie wychodzi? Rozumiem, czasem to wielki przypadek. Jak na przykład podczas skoku z wieżowca. Szanse, że przeżyje się walnięcie w beton po locie z dziesiątego piętra są niewielkie. Jedna na tysiąc (czy ileś tam) osób to przeżyje. Chcąc się zabić w ten sposób raczej nie dajemy sobie szans na przeżycie. Można wtedy powiedzieć o nieudanej próbie samobójczej. Ale dlaczego tych nieudanych zamachów na własne życie jest aż tyle? Być może dlatego, że celem takich samobójców wcale nie jest śmierć.
Nigdy nie chciałam (i mam nadzieję, że nie przyjdzie mi ochota) się zabić. Ale, czysto hipotetycznie, gdybym już miała taki zamiar (z takich czy innych powodów), postarałabym się, by zrobić to skutecznie. Jeśli życie cię przerosło, nie widzisz sensu dalszego trwania i tak dalej, to po co podejmować jakąś beznadziejną próbę, która spowoduje, że obudzisz się przyczepiony do pikającej maszyny, z piętnastoma rurkami włożonymi w różne otwory twojego ciała i niedowładem (jeśli będziesz miał farta) lewej ręki? Żelazna logika - do tysiąca problemów, które doprowadziły cię do samobójstwa, dołóż jeszcze drugie tyle. Jak już się zabijać, to skutecznie.
Po co więc takie próby? Nie wiem, czy do statystyk zaliczają wzięcie dziesięciu apapów i ogłoszenie światu, że się właśnie próbuje umrzeć. Tak czy inaczej, niedoszli samobójcy muszą mieć jakiś inny cel. Najprawdopodobniej chcą zwrócić na siebie uwagę. Takie sparafrazowane non omnis moriar - choć może nie dokładnie w tym sensie, ale nie wszystek umierają. Tyle że samobójstwo to nie jest dobry powód do bycia popularnym. Rzekłabym, bardzo marny. A zwrócenie na siebie uwagi w taki sposób... Cóż, skuteczność wątpliwa. Jesteśmy egoistami, skupiamy się na sobie. Żyjemy w pośpiechu, informacja, że Basia z Mickiewicza 17 próbowała się zabić wleci jednym uchem, a drugim wyleci. Więc jeśli chcemy zwrócić na siebie uwagę, zróbmy coś mniej mainstreamowego. Szalonego. I bezpieczniejszego. Albo zwyczajnie z kimś przypadkowym pogadajmy. Może w tym szaleństwie odkryjemy własną pasję i cel na resztę życia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz