Żyjemy sobie, czasami niefrasobliwie, częściej zamartwiając się mnóstwem zupełnie nieistotnych rzeczy. Ot, zazwyczaj wszystko toczy się utartą ścieżką. Czasami tylko coś wyrwie nas z otępienia codzienności i rutyny - urodzi się długo oczekiwane dziecko, ktoś znajomy weźmie ślub, bliski zachoruje, zdarzy się wypadek. Przyjemne wydarzenia są szansą na chwilę przyjemności, jednak niestety to te niezbyt miłe zmuszają nas do refleksji. Chory wydobrzeje, ranny się wyliże. A co jeśli nie? I wtedy przychodzi ten moment, krótkie zastanowienie. Gdy umrze ktoś bardzo bliski pojawia się masa emocji, żal, smutek. Jednak gdy śmierć nie dotyczy nas bezpośrednio? Przecież codziennie ktoś odchodzi. Umiera gdzieś, daleko, na pierwszych stronach gazet albo we wciśniętym w ostatnią szpaltę nekrologu. Ale to nas w gruncie rzeczy nie obchodzi - nie nasze sprawy, nie nasze życie. W sumie to dobrze, nie można zamartwiać się wszystkim. Chodzi o coś innego. Zdarzają się śmierci nieco bliższe - nie wpływające na uczucia, ale na tyle 'niedalekie', by wywołać choć przelotną refleksję. Umrze dziadek kolegi - ok. Naturalne. Był starszym panem, to się zdarza. Poklepiesz kolegę po plecach, może wpadniesz na pogrzeb, zachowując oblicze pełnego smutku i ,,łączenia się w bólu i nadziei". Jednak, szczerze powiedziawszy, nie wiele Cię to obejdzie. Taka kolej rzeczy.
A teraz inna sytuacja - umiera młody człowiek. Zdrowy, nawet parę lat młodszy. Chodził do szkoły, którą Ty też skończyłeś. Znasz jakiś tam jego znajomych, kolegów z klasy. Jego śmierć nie dotyka Cię osobiście - nie ma tu miejsca na żal i łzy. A jednak... Młody, zdrowy, sprawny chłopak. A utopił się przy brzegu jeziora, w którym ty sam kąpałeś się niezliczoną ilość razy. I co teraz? Niby nic. Ale czasami coś rusza człowieka - został postawiony pod ścianą. Ja zostałam postawiona pod ścianą. Ktoś umarł, ktoś taki jak ja. Młody. Znaleziono go leżącego w jeziorze - tak po prostu, był człowiek, a teraz zostały tylko mokre zwłoki. Jak w wierszu Szymborskiej: ,,Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma." To się wydaje takie nierealne. Pewnie rano zjadł śniadanie, uśmiechnął się. Bądźmy bardziej prozaiczni - warknął na kogoś, przeklął pod nosem. Był sobie człowiekiem jak ja, a teraz go tak po prostu nie ma. I nagle wszystkie życiowe problemy stają się jakby mniejsze - no, skoro możemy tak po prostu, bez ostrzeżenia przestać istnieć, to kto by się przejmował jakimś niezapłaconym rachunkiem? Może życie jest zbyt krótkie, by się wszystkim zamartwiać?
Na pewno to ciężkie momenty dla rodziny, bliskich. Jedno mnie dotknęło (wkurzyło? przeraziło? zmartwiło?): forma oddania 'czci' zmarłemu. Wiadomo, jedni pójdą na cmentarz, inni do kościoła, a nie wierzący wypłakać się w domu. Jest jednak pewna pula osób, która za punkt honoru uważają wstawienie na tablicę (facebookową) zmarłego 'wirtualnej świeczki'. Czy istnieje coś bardziej idiotycznego? Już lepiej nie robić nic. Te 'znicze' są tylko dowodem ignorancji, i, bo ja wiem, chęci pokazania znajomości? Udowodnienia masie szarego plebsu, że się denata znało, lubiło, albo lepiej - że rzeczony delikwent był przyjacielem, tym jedynym, od serca? Nagle zmarły ma tysiąc tysięcy kumpli, jeden smutniejszy od drugiego. To nic, że Zenek z IIb podstawił mu ostatnio pięć razy nogę, a Wiktoria bezwstydnie rozpowiadała kumplom jego sekrety. Teraz są wszyscy 'naj', jedyni i w ogóle, ah, nasz biedy kochany kolega. Może warto by zastanowić się, ile my głupich rzeczy innym ludziom robimy? Co by było, gdyby nagle zmarł ten czy inny? Z czym zostalibyśmy? Z wyrzutami sumienia? Obojętnością?
Temat rozbłysł na chwilę, przez kilka tygodni będzie 'na językach', a potem przycichnie, okrzepnie, i zostaną tylko rany w sercach tych, których naprawdę coś ze zmarłym łączyło. A my? Żyjemy dalej. Nic nas w gruncie rzeczy przecież zmarły nie obchodzi, nie znamy go - nie chcemy znać. Zakłócił nasze spokojne, ułożone myśli. Przecież musimy żyć, rachunek sam się nie zapłaci. Tylko niech mi ktoś po śmierci wstawi gdziekolwiek gwiazdkę w nawiasie kwadratowym, chętnie wrócę z zaświatów i powiem kilka cierpkich słów!
Przemyślenia Adlerin
piątek, 13 czerwca 2014
środa, 26 marca 2014
Non ominis moriar
Samobójstwo. Słowo wywołujące tyle różnych emocji. Niektórzy na dźwięk tego wyrazu wzdrygają się teatralnie i niewiele brakuje, by przeżegnali się i pognali po wodę święconą. Inni obojętnie kiwają głową, mało to tego na świecie? Ale istnieje też taki szczególny typ ludzi, u których to słowo wywołuje specyficzną reakcję. Przyjmują pozę bezbrzeżnego smutku i z grobową miną rozpoczynają szczegółową relację sytuacji, w których próbowali się zabić, okraszoną dorodną porcją informacji kiedy? jak? i przez kogo?. Wywód taki kończy się (zależnie od nastroju autora) westchnieniem ulgi, że już udało im się wrócić na ścieżkę życia, bądź smutną puentą dotyczącą ewentualnych morderczych planów na przyszłość.
Może odrobinkę przesadzam. Ale niesamowicie dziwi mnie wyrażenie 'nieudana próba samobójcza'. Próbuję postawić się w sytuacji delikwenta, który z przyczyn takich a siakich ma dosyć życia i bardzo śpieszy mu się w nieznane, lub, jak to niektórzy określają, na tamten świat. Rzeczony przyszły samobójca układa długi, smutny list, wyjaśniający, dlaczego to postanowił pożegnać się z życiem. Zostawia go w widocznym miejscu, albo skrzętnie ukrywa, by zrozpaczonej rodzinie dostarczyć trochę rozrywki. Potem następuje kluczowy punkt programu - samobójca dokonuje aktu, że tak powiem, samomordu. Metody bywają różne. Jednak... Jak to możliwe, że w tak wielu przypadkach samobójstwo nie wychodzi? Rozumiem, czasem to wielki przypadek. Jak na przykład podczas skoku z wieżowca. Szanse, że przeżyje się walnięcie w beton po locie z dziesiątego piętra są niewielkie. Jedna na tysiąc (czy ileś tam) osób to przeżyje. Chcąc się zabić w ten sposób raczej nie dajemy sobie szans na przeżycie. Można wtedy powiedzieć o nieudanej próbie samobójczej. Ale dlaczego tych nieudanych zamachów na własne życie jest aż tyle? Być może dlatego, że celem takich samobójców wcale nie jest śmierć.
Nigdy nie chciałam (i mam nadzieję, że nie przyjdzie mi ochota) się zabić. Ale, czysto hipotetycznie, gdybym już miała taki zamiar (z takich czy innych powodów), postarałabym się, by zrobić to skutecznie. Jeśli życie cię przerosło, nie widzisz sensu dalszego trwania i tak dalej, to po co podejmować jakąś beznadziejną próbę, która spowoduje, że obudzisz się przyczepiony do pikającej maszyny, z piętnastoma rurkami włożonymi w różne otwory twojego ciała i niedowładem (jeśli będziesz miał farta) lewej ręki? Żelazna logika - do tysiąca problemów, które doprowadziły cię do samobójstwa, dołóż jeszcze drugie tyle. Jak już się zabijać, to skutecznie.
Po co więc takie próby? Nie wiem, czy do statystyk zaliczają wzięcie dziesięciu apapów i ogłoszenie światu, że się właśnie próbuje umrzeć. Tak czy inaczej, niedoszli samobójcy muszą mieć jakiś inny cel. Najprawdopodobniej chcą zwrócić na siebie uwagę. Takie sparafrazowane non omnis moriar - choć może nie dokładnie w tym sensie, ale nie wszystek umierają. Tyle że samobójstwo to nie jest dobry powód do bycia popularnym. Rzekłabym, bardzo marny. A zwrócenie na siebie uwagi w taki sposób... Cóż, skuteczność wątpliwa. Jesteśmy egoistami, skupiamy się na sobie. Żyjemy w pośpiechu, informacja, że Basia z Mickiewicza 17 próbowała się zabić wleci jednym uchem, a drugim wyleci. Więc jeśli chcemy zwrócić na siebie uwagę, zróbmy coś mniej mainstreamowego. Szalonego. I bezpieczniejszego. Albo zwyczajnie z kimś przypadkowym pogadajmy. Może w tym szaleństwie odkryjemy własną pasję i cel na resztę życia?
Może odrobinkę przesadzam. Ale niesamowicie dziwi mnie wyrażenie 'nieudana próba samobójcza'. Próbuję postawić się w sytuacji delikwenta, który z przyczyn takich a siakich ma dosyć życia i bardzo śpieszy mu się w nieznane, lub, jak to niektórzy określają, na tamten świat. Rzeczony przyszły samobójca układa długi, smutny list, wyjaśniający, dlaczego to postanowił pożegnać się z życiem. Zostawia go w widocznym miejscu, albo skrzętnie ukrywa, by zrozpaczonej rodzinie dostarczyć trochę rozrywki. Potem następuje kluczowy punkt programu - samobójca dokonuje aktu, że tak powiem, samomordu. Metody bywają różne. Jednak... Jak to możliwe, że w tak wielu przypadkach samobójstwo nie wychodzi? Rozumiem, czasem to wielki przypadek. Jak na przykład podczas skoku z wieżowca. Szanse, że przeżyje się walnięcie w beton po locie z dziesiątego piętra są niewielkie. Jedna na tysiąc (czy ileś tam) osób to przeżyje. Chcąc się zabić w ten sposób raczej nie dajemy sobie szans na przeżycie. Można wtedy powiedzieć o nieudanej próbie samobójczej. Ale dlaczego tych nieudanych zamachów na własne życie jest aż tyle? Być może dlatego, że celem takich samobójców wcale nie jest śmierć.
Nigdy nie chciałam (i mam nadzieję, że nie przyjdzie mi ochota) się zabić. Ale, czysto hipotetycznie, gdybym już miała taki zamiar (z takich czy innych powodów), postarałabym się, by zrobić to skutecznie. Jeśli życie cię przerosło, nie widzisz sensu dalszego trwania i tak dalej, to po co podejmować jakąś beznadziejną próbę, która spowoduje, że obudzisz się przyczepiony do pikającej maszyny, z piętnastoma rurkami włożonymi w różne otwory twojego ciała i niedowładem (jeśli będziesz miał farta) lewej ręki? Żelazna logika - do tysiąca problemów, które doprowadziły cię do samobójstwa, dołóż jeszcze drugie tyle. Jak już się zabijać, to skutecznie.
Po co więc takie próby? Nie wiem, czy do statystyk zaliczają wzięcie dziesięciu apapów i ogłoszenie światu, że się właśnie próbuje umrzeć. Tak czy inaczej, niedoszli samobójcy muszą mieć jakiś inny cel. Najprawdopodobniej chcą zwrócić na siebie uwagę. Takie sparafrazowane non omnis moriar - choć może nie dokładnie w tym sensie, ale nie wszystek umierają. Tyle że samobójstwo to nie jest dobry powód do bycia popularnym. Rzekłabym, bardzo marny. A zwrócenie na siebie uwagi w taki sposób... Cóż, skuteczność wątpliwa. Jesteśmy egoistami, skupiamy się na sobie. Żyjemy w pośpiechu, informacja, że Basia z Mickiewicza 17 próbowała się zabić wleci jednym uchem, a drugim wyleci. Więc jeśli chcemy zwrócić na siebie uwagę, zróbmy coś mniej mainstreamowego. Szalonego. I bezpieczniejszego. Albo zwyczajnie z kimś przypadkowym pogadajmy. Może w tym szaleństwie odkryjemy własną pasję i cel na resztę życia?
poniedziałek, 24 marca 2014
Przez mgnienie oka, chwilę tak ulotną...
Większość ludzi wstaje co rano, by pół dnia pracować, potem parę godzin odpoczywać lub bawić się ze znajomymi (niektórzy pomijają ten etap i pracują cały dzień), a następnie idą spać, by rano... Kręcimy się w kole życia, z którego niestety nie da się wyrwać. Lecz właściwie po co?
Całe nasze życie jest jednym długim, bardzo długim umieraniem. Jedni załatwiają to szybko, szast-prast, przez własną brawurę i głupotę, pod kołami samochodu, pod oknem dziesięciopiętrowego wieżowca. Inni umierają równie szybko przez wyżej wymienionych popaprańców. Jeszcze inni czekają długo, długo, by umrzeć, jak to się mówi, naturalnie. Rodzimy się po to, by całe życie umierać. No właśnie. To jest to. Po co żyjemy? Bo tak? By hedonistycznie czerpać przyjemność z każdej chwili? By łapać to, co nam życie przynosi, cieszyć się byle głupotą? Jeśli to jest jedyny cel w życiu, to wypchajcie się z takim istnieniem. Kilka minut, godzin, chwil przyjemności, okupione długimi dniami poczucia, że kiedyś było tak wspaniale. Szczęśliwe chwile stanowią straszliwy kontrast dla reszty życia, powodując ją jeszcze bardziej nieznośną, szarą i nudną. Można też żyć nadzieją na lepsze jutro, udaną przyszłość. Niestety, to generuje wielkie rozczarowania - czekamy na coś, co nigdy nie nadejdzie... Marzenia powodują, że znów konfrontujemy się z rzeczywistością, która nie jest tak idealna jak świat naszych imaginacji. A może mamy żyć przeszłością, tym, że kiedyś było wspaniale? A co, jeśli nigdy nie było?
Jaki jest cel naszego istnienia? Zakładam, że to nie tylko czerpanie przyjemności, która z resztą jest ulotna. Żyjemy więc... Dla idei? Wzniosłych celów? Może po to, by pomóc innym, zrobić dla nich coś dobrego? To właściwie z pewnej perspektywy również nie ma sensu. Ci 'inni' także żyją jakieś tam życie, równie ulotne i bezsensowne jak nasze. Żyjemy dla potomności? Jeśli w życiu nie zrobimy czegoś wielkiego, za kilka lat (miesięcy, dni) zapomną o nas. Bo i po cóż mają pamiętać? Jeśli wysławimy się czymś szczególnym, czas zapominania rozciągnie się razy dziesięć do drugiej, trzeciej potęgi. Ale czym to jest wobec ogromu trwania czasu? Jedynym śladem po nas będą kawałeczki kodu genetycznego, z resztą nie naszego, tylko naszych przodków, przemielone z kodami tysięcy innych nam podobnych. A i tak będą istniały tylko po to, by ktoś mógł egzystować równie beznadziejnie jak my.
Więc po co? Rośliny i zwierzęta rodzą i się tylko po to, by wydać na świat potomstwo. Potem giną. Tak samo jak my. Dlaczego mamy zakładać, że jesteśmy czymś lepszym od nich? Bo potrafimy rozpalić ogień, pisać, czytać i się śmiać? To te same pierwiastki, te same rozwiązania konstrukcyjne. Nic nowego. Dostaliśmy intelekt, ale natura pozbawiła nas umiejętności oddychania w wodzie czy latania. Każdy ma swoją niszę ekologiczną.
Człowiek musi znaleźć sobie jakiś cel, sens istnienia. Jak widać, mojego powodu życia nadal brak. Ot, tak sobie wegetuję, jem, śpię, rozmawiam z ludźmi, śmieję się (od czasu do czasu), 'zażywam rozrywek'... Ale po co? Urodziłam się, by żyć. Żyję, by umrzeć. Tylko?
Całe nasze życie jest jednym długim, bardzo długim umieraniem. Jedni załatwiają to szybko, szast-prast, przez własną brawurę i głupotę, pod kołami samochodu, pod oknem dziesięciopiętrowego wieżowca. Inni umierają równie szybko przez wyżej wymienionych popaprańców. Jeszcze inni czekają długo, długo, by umrzeć, jak to się mówi, naturalnie. Rodzimy się po to, by całe życie umierać. No właśnie. To jest to. Po co żyjemy? Bo tak? By hedonistycznie czerpać przyjemność z każdej chwili? By łapać to, co nam życie przynosi, cieszyć się byle głupotą? Jeśli to jest jedyny cel w życiu, to wypchajcie się z takim istnieniem. Kilka minut, godzin, chwil przyjemności, okupione długimi dniami poczucia, że kiedyś było tak wspaniale. Szczęśliwe chwile stanowią straszliwy kontrast dla reszty życia, powodując ją jeszcze bardziej nieznośną, szarą i nudną. Można też żyć nadzieją na lepsze jutro, udaną przyszłość. Niestety, to generuje wielkie rozczarowania - czekamy na coś, co nigdy nie nadejdzie... Marzenia powodują, że znów konfrontujemy się z rzeczywistością, która nie jest tak idealna jak świat naszych imaginacji. A może mamy żyć przeszłością, tym, że kiedyś było wspaniale? A co, jeśli nigdy nie było?
Jaki jest cel naszego istnienia? Zakładam, że to nie tylko czerpanie przyjemności, która z resztą jest ulotna. Żyjemy więc... Dla idei? Wzniosłych celów? Może po to, by pomóc innym, zrobić dla nich coś dobrego? To właściwie z pewnej perspektywy również nie ma sensu. Ci 'inni' także żyją jakieś tam życie, równie ulotne i bezsensowne jak nasze. Żyjemy dla potomności? Jeśli w życiu nie zrobimy czegoś wielkiego, za kilka lat (miesięcy, dni) zapomną o nas. Bo i po cóż mają pamiętać? Jeśli wysławimy się czymś szczególnym, czas zapominania rozciągnie się razy dziesięć do drugiej, trzeciej potęgi. Ale czym to jest wobec ogromu trwania czasu? Jedynym śladem po nas będą kawałeczki kodu genetycznego, z resztą nie naszego, tylko naszych przodków, przemielone z kodami tysięcy innych nam podobnych. A i tak będą istniały tylko po to, by ktoś mógł egzystować równie beznadziejnie jak my.
Więc po co? Rośliny i zwierzęta rodzą i się tylko po to, by wydać na świat potomstwo. Potem giną. Tak samo jak my. Dlaczego mamy zakładać, że jesteśmy czymś lepszym od nich? Bo potrafimy rozpalić ogień, pisać, czytać i się śmiać? To te same pierwiastki, te same rozwiązania konstrukcyjne. Nic nowego. Dostaliśmy intelekt, ale natura pozbawiła nas umiejętności oddychania w wodzie czy latania. Każdy ma swoją niszę ekologiczną.
Człowiek musi znaleźć sobie jakiś cel, sens istnienia. Jak widać, mojego powodu życia nadal brak. Ot, tak sobie wegetuję, jem, śpię, rozmawiam z ludźmi, śmieję się (od czasu do czasu), 'zażywam rozrywek'... Ale po co? Urodziłam się, by żyć. Żyję, by umrzeć. Tylko?
poniedziałek, 24 lutego 2014
Monolog do lustra
Miałam w głowie piękną listę rzeczy, od których mogłabym rozpocząć pisanie bloga. Tyle wspaniałych haseł, rozmyślań... Oczywiście, kiedy przyszło co do czego; zmobilizowałam się, założyłam konto - w głowie pustka. Można by rzec: złośliwość przedmiotów martwych, gdyby nie fakt, że mój mózg jest jak najbardziej żywy. Zacznę zatem od niezbyt chwalebnych, luźnych rozważań bez konkretnego tematu.
W ogóle wydaje mi się, że pisanie bloga to dosyć dziwne zajęcie. Trochę jak gadanie do ściany. Nie pisze się do jakiegoś konkretnego odbiorcy. Adresat wypowiedzi jest nieuchwytny, plastyczny. Teoretycznie może być kimkolwiek, ale praktycznie grono odbiorców zawęża się do tej ,,marnej" grupki posiadaczy internetu. Można jeszcze wyszczególnić podzbiór ,,ludzi czytających" (znaczna część internetowej populacji to etatowi przeglądacze obrazków) a tak już zupełnie zawężając - ,,ludzi czytających blogi". Ale, z punktu widzenia piszącego, gada się właściwie w próżnię. Użyłam już sformułowania - mówienie do ściany. Problem pojawia się, gdy okazuje się, że ściana jest działowa, a za ścianą siedzi sąsiad z małżonką, wujkiem Edkiem i trójką dzieciaków. Nasze monologi, wygłaszane tylko i wyłącznie samemu sobie, okazują się mieć całkiem liczne grono odbiorców. Wydaje mi się jednak, że pisząc bloga, piszemy przede wszystkim do siebie. W jakim celu? Może po to, by uporządkować myśli, spojrzeć na swoje teorie z zewnątrz. Albo po prostu wyrazić siebie, dać upust literackim emocjom. ,,Mówienie do ściany" można zatem przechrzcić na ,,monolog do lustra".
Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Hołdując tezie zawartej w nieco przerobionej piosence - piszę i ja. Chyba każdy powinien czasami napisać cokolwiek, chociażby do szuflady. Żeby podtrzymać (niestety zazwyczaj mizerne) umiejętności wyniesione ze szkoły. Umiejętność posługiwania się słowem pisanym jest przydatna - nie zawsze można wszystko powiedzieć prosto w oczy. Czasem trzeba coś napisać i przeczytać. Ubolewam, że zanikła zupełnie tradycja epistolografii - pomijając aspekt listów miłosnych (które są po prostu romantyczne...) samo pisanie (i otrzymywanie) takich wiadomości jest szalenie emocjonujące. W świecie, gdzie większość rzeczy można mieć od tak, natychmiast, przydałaby się umiejętność cierpliwego czekania. Na przykład na te kilka słów, skreślonych ręką bliskiej osoby. Listy ,,idą" trochę dłużej niż popularne e-maile.
Przed chwilą (nieco nieświadomie) użyłam zwrotu ,,pisanie do szuflady". To nasunęło mi pewne skojarzenie - do jak wielu przedmiotów mówimy, piszemy? Do ściany, do lustra, do szuflady... Nawet mówi się do telefonu. A gdzie w tym wszystkim miejsce na ,,mówienie" do człowieka?
Mój debiut w świecie blogów mogę uznać za wyjątkowo nieskładny i wielowątkowy. Właściwe, wstyd się przyznać, to takie czcze gadanie o niczym. Nie od razu Rzym zbudowano, więc mam nadzieję, że odkryję jeszcze w sobie chociażby niewielkie złoża talentu literackiego.
W ogóle wydaje mi się, że pisanie bloga to dosyć dziwne zajęcie. Trochę jak gadanie do ściany. Nie pisze się do jakiegoś konkretnego odbiorcy. Adresat wypowiedzi jest nieuchwytny, plastyczny. Teoretycznie może być kimkolwiek, ale praktycznie grono odbiorców zawęża się do tej ,,marnej" grupki posiadaczy internetu. Można jeszcze wyszczególnić podzbiór ,,ludzi czytających" (znaczna część internetowej populacji to etatowi przeglądacze obrazków) a tak już zupełnie zawężając - ,,ludzi czytających blogi". Ale, z punktu widzenia piszącego, gada się właściwie w próżnię. Użyłam już sformułowania - mówienie do ściany. Problem pojawia się, gdy okazuje się, że ściana jest działowa, a za ścianą siedzi sąsiad z małżonką, wujkiem Edkiem i trójką dzieciaków. Nasze monologi, wygłaszane tylko i wyłącznie samemu sobie, okazują się mieć całkiem liczne grono odbiorców. Wydaje mi się jednak, że pisząc bloga, piszemy przede wszystkim do siebie. W jakim celu? Może po to, by uporządkować myśli, spojrzeć na swoje teorie z zewnątrz. Albo po prostu wyrazić siebie, dać upust literackim emocjom. ,,Mówienie do ściany" można zatem przechrzcić na ,,monolog do lustra".
Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Hołdując tezie zawartej w nieco przerobionej piosence - piszę i ja. Chyba każdy powinien czasami napisać cokolwiek, chociażby do szuflady. Żeby podtrzymać (niestety zazwyczaj mizerne) umiejętności wyniesione ze szkoły. Umiejętność posługiwania się słowem pisanym jest przydatna - nie zawsze można wszystko powiedzieć prosto w oczy. Czasem trzeba coś napisać i przeczytać. Ubolewam, że zanikła zupełnie tradycja epistolografii - pomijając aspekt listów miłosnych (które są po prostu romantyczne...) samo pisanie (i otrzymywanie) takich wiadomości jest szalenie emocjonujące. W świecie, gdzie większość rzeczy można mieć od tak, natychmiast, przydałaby się umiejętność cierpliwego czekania. Na przykład na te kilka słów, skreślonych ręką bliskiej osoby. Listy ,,idą" trochę dłużej niż popularne e-maile.
Przed chwilą (nieco nieświadomie) użyłam zwrotu ,,pisanie do szuflady". To nasunęło mi pewne skojarzenie - do jak wielu przedmiotów mówimy, piszemy? Do ściany, do lustra, do szuflady... Nawet mówi się do telefonu. A gdzie w tym wszystkim miejsce na ,,mówienie" do człowieka?
Mój debiut w świecie blogów mogę uznać za wyjątkowo nieskładny i wielowątkowy. Właściwe, wstyd się przyznać, to takie czcze gadanie o niczym. Nie od razu Rzym zbudowano, więc mam nadzieję, że odkryję jeszcze w sobie chociażby niewielkie złoża talentu literackiego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)